Po dojechaniu w okolice Carcassone postanawiamy na stacji wziąć namiary na jakiś serwis peżota. Na stacji nic takiego nie ma, ale uczynny Francuz odstępuje nam na chwilę laptopa i spisujemy adres do serwisu w Carcassone. Jednak samochód chodzi dobrze, więc nie biorę sobie tego aż tak do serca.
Jest popołudnie więc zbaczamy a autostrady nad morze. Póki co oglądaliśmy je z samochodu więc warto zrobić sobie krótką przerwę, w ten dzień i tak już żadnych roślin zbierać nie będziemy.
Woda jest dość zimna, chociaż chętnie bym się wykąpał - ale, nie mamy ręczników więc tylko brodzimy w słonej śródziemnomorskiej wodzie. Na masztach powiewają flagi - całkiem zapomniałem, że to już północna Katalonia. Odkrywam w sobie ponownie nić porozumienia z tutejszymi ludźmi, a więc będzie dobrze :)
Jednak z noclegu nad morzem nici, tutaj całe wybrzeże jest okupowane przez różnego rodzaju budynki, będące przede wszystkim nastawione na inny rodzaj turystów niż my... Decydujemy się odjechać bardziej na zachód do przednóża Pirenejów.
To była dobra decyzja. Suche wzgórza nieopadal Cases-de-Pène okazały się również idealnym miejscem na nocleg. Rozbiliśmy namiot na opuszczonej plantacji winorośli, jak się okazało później, nieopodal studni z "czystą" wodą. Okolica jest bardzo przyjemna, chociaż prawdę powiedziawszy ma swoje dwa minusy - jeśli jest ładna pogoda to jest gorąco, bo całość terenu jest bardzo nasłoneczniona, a drugi minus to nieustający silny wiatr. Byłem w tym regionie już dwa razy i wygląda na to, że ten wiatr jest jego nieodłączną częścią. Wieje od rana do wieczora i od lata do jesieni... Ciekawie jak ludzie tu mieszkają i czy to zauważają?
Noc jest piękna i spokojna. Usypia nas dźwięk okolicznych cykad, które rozpoczęły już swój nocny koncert...
Rankiem przypadkiem w niewyjaśnionych okolicznościach gubię gdzieś w piasku mój medalik z czterema aniołami, który kupiłem na Krymie. Nie wróży to nic dobrego...